Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 31 lipca 2014

Baśnie Barda Beedle'a

Czas nadrobić zaległości. Prawda jest też taka, że po prostu nie miałam weny, aby napisać cokolwiek. Ale w końcu nadszedł czas mobilizacji. Mam całą listę zaległości, które powinnam nadrobić. W końcu są wakacje, trzeba jakoś umysłowo pracować.

Zacznę więc od tego, co mnie ostatnio zachwyciło. Otóż moja siostra dała mi wspaniały prezent na urodziny. Otrzymałam unikatową książkę Baśnie Barda Beedle'a autorstwa J.K. Rowling. Dlaczego ta książka jest tak wyjątkowa? Zasadniczo powodów mogłabym wymienić kilka. Po pierwsze, dostałam ją na urodziny od siostry. A przyznam, że nic tak nie sprawia mi radości, jak dostanie nowej książki (zwłaszcza, że dostaję ich coraz mniej). Po drugie jej forma i wydanie są naprawdę bardzo interesujące i ciekawe. I na koniec warto wspomnieć o celu wydania tej małej książeczki.

Książeczka ta została napisana już po zakończeniu prac nad Harrym Potterem. Pierwotnie miała postać rękopisów samej Rowling, która ją nawet ilustrowała. Stworzyła siedem takich egzemplarzy, z czego sześć rozdała osobom, które miały istotny wpływ na jej proces twórczy w trakcie pisania Harry'ego, a siódmy wystawiła na aukcję. Dodam, że kwota uzyskana za ten manuskrypt pobiła kilka rekordów.

Firma, która wygrała aukcję wydała książkę, która trafiła do sprzedaży detalicznej. Dochód z manuskryptu był przeznaczony na rzecz działalności The Children Voice, fundacji, której współzałożycielką jest Rowling. Natomiast dochody ze sprzedaży detalicznej książeczki zostały przekazane dla Childrens High Level Group.

Kiedy otwierałam prezent i zobaczyłam tam to małe cudo, to moje serce zabiło mocniej. Obok niego była dodatkowa kartka wyjaśniająca, autorstwa mojej siostry. Otóż, kiedy zamawiała tę książkę, to zapłaciła za nią niemała kwotę. Sądziła, że to wydanie będzie znacznie większe (Baśnie naprawdę nie są dużych gabarytów). W pierwszej chwili pomyślała, że ktoś ją oszukał. Tymczasem okazało się, że w Polsce pierwsze jej wydanie wynosi zaledwie 45 tyś. egzemplarzy, co oczywiście przełożyło się na wysoką cenę książki.

Warto dodać, że pierwszy raz o tej książce mogliśmy przeczytać właśnie w siódmym tomie Harry'ego Pottera, gdzie jedna z baśni odegrała istotną rolę w całym cyklu powieści. Jak więc widzicie  jest to książka, który wywodzi się z świata Harry'ego, a nie naszego. Ona funkcjonuje w uniwersum czarodziejów, a nam została przekazana tylko za pomocą wyobraźni Rowling, za co powinniśmy być jej wdzięczni. Dzięki temu mamy szansę, chociaż na chwilę i może trochę naiwnie, wkroczyć do świata magii.

Już na okładce oznaczono, że jest to książką z kanonu czarodziejskich lektur. Ciekawa jest też kwestia tłumaczenia. Podano, że z run przełożył, nie kto inny, jak właśnie Hermiona Granger, natomiast z angielskiego przełożył Andrzej Polkowski (tłumacz Harry'ego).

Jeżeli chodzi o same baśnie, to nie one dominują w całej książce, bowiem są to tylko krótkie, proste opowiadania, które wpisują się w konwencję baśni. Swoją konstrukcją przypominają choćby dobrze znane, nam Mugolom, baśnie Braci Grimm. Na całość składa się pięć opowieści, z których każda ma dość prosty i oczywisty morał. Warto dodać, że są one zdobione rysunkami samej autorki. To co jest najciekawsze w tej książce, to jednak komentarz Albusa Dumbledore'a. Dzięki temu nie tylko młodzi czarodzieje, ale też Mugole, mogli po
znać głębsze znaczenie tych baśni.  To właśnie ten komentarz buduje wartość całej książki i nadaje jej smaczku. Mamy wrażenie, że na krótką chwilę przenosimy się naprawdę w świat czarodziejów.

wtorek, 27 maja 2014

Filmowo zmarnowany czas część pierwsza - Snowpiercer

Tak dawno tu nic nie pisałam, że metaforycznie ten blog okrył się grubą warstwą kurzu i pajęczynami. Jednak sobie o nim przypomniałam i właśnie go odkurzyłam. Mam dobre wytłumaczenie, dla którego nie pisałam tak długo! O

tóż cierpiałam na dekadencki brak czasu i wysoce zaawansowane mentalne lenistwo. Jednak postanowiłam się zrehabilitować przed samą sobą i postanowiłam w końcu coś napisać. W związku z tym, że niespecjalnie  miałam natchnienie do czytania książek, to napiszę o filmach, które oglądałam. A właściwie, na które straciłam czas. Po ich obejrzeniu czułam nie tyle niedosyt, co raczej załamanie. Czasami zastanawiam się, czy autorzy takich filmów je oglądają. Bo jeżeli tak, to co sobie mogą myśleć?!
źródło: collider.com

Pamiętam jak kiedyś napisałam opowiadanie. Kiedy powstawało ono w mojej głowie, to wydawało mi się genialne. Kiedy jednak go przeczytałam, to doszłam do wniosku, że nic się w nim nie trzymało kupy. Dlatego je odrzuciłam. Dziwię się, że autorzy dwóch filmów, o których zamierzam napisać, nie zrobili podobnie.

Najpierw obejrzałam film w reżyserii Joon-ho Bong, Snowpiercer. Arka przyszłości, więc od niego zacznę.  Pominę tu postać reżysera, bowiem nie znam jego wcześniejszych, ani późniejszych filmów, więc nie mam żadnych podstaw do porównań. Skoncentruję się więc na samej Arce.

Treść filmu nie jest specjalnie skomplikowana. W roku 2031 świat przegrał walkę z globalnym ociepleniem (tak zaczyna się właśnie opis na filmweb.pl, przyznajcie, że wyobrażacie sobie od razu tropiki, ale nie! tu nas sam opis zaskoczy!) i... została wywołana epoka lodowcowa. Garstka ludzi (w porównaniu z całą populacją oczywiście) zdołała przeżyć dzięki niezwykłemu pociągowi, który jeździ nieprzerwanie wokół globu.

Tu należy dodać, że tego typu pomysł jest niezły. W dobie, kiedy powstaje naprawdę wiele produkcji postapokaliptycznych, to takie rozwiązanie wydało mi się nawet ciekawe, a nawet oryginalne. Ale... no właśnie pojawia się ALE, bowiem na tym kończy się oryginalność tego filmu. Całość akcji zaczyna się od podziału klasowego, jaki panuje w pociągu. Na samym początku składu znajduje się klasa pierwsza, gdzie żyją szczęśliwie ludzie zamożni, którzy kupili bilety na tę jazdę. A na końcu klasa ludzi na gapę, którzy żyją w naprawdę w opłakanych warunkach. W związku z tą jawną niesprawiedliwością postanowili ruszyć na przód pociągu i zdobyć upragnioną lokomotywę, która dawała władzę.

I tu tak naprawdę kończy się dobry pomysł. W tym filmie wszystkiego jest po prostu za dużo. Może reżyser pragnął przerysować ten obraz, może był to zabieg celowy. Niezależnie od tego wyszła z tego kiepska groteska, której ciężko przypisać jakiekolwiek znaczenie. Przerysowane postacie, które przez to tracą wyraz, przerysowana ostatnia scena, która nie przyniosła nic. Film, wraz z dalszą wędrówką przez wagony, traci swoje znaczenie i przesłanie. Autor sam go tego pozbawia, a widz, który to ogląda, z każdą chwilą zastanawia się coraz bardziej "o co w ogóle tu chodzi? Co reżyser chciał mi powiedzieć?"
źródło: hatak.pl

Bo ciężko jest powiedzieć, jak można interpretować ten film. Pominę motyw samozagłady człowieka w efekcie walki z naturą, bo to było piękne tło tego filmu. Podziały klasowe są złe, ale potrzebne? A może chodzi o równość i sprawiedliwość za okrucieństwo? Za każdym razem mam ochotę powiedzieć NIE!

Chciałabym móc powiedzieć, że aktorzy w pewnym stopniu ratowali ten obraz. Przyznaję,  Tilda Swinton jak zawsze była po prostu dobra. Aczkolwiek jej postać z każdą chwilą traciła coraz bardziej na swojej wyrazistości. Tak naprawdę to ona była tu jedynym jasnym punktem tego filmu. Bowiem Chris Evans, który jest odtwórcą głównej roli irytuje z każdą minutą tego filmu coraz bardziej. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że ktoś inny nadał by tej postaci właściwego dramatyzmu. Tymczasem efekt był w smutny sposób komiczny. Oprócz tego w tle dostrzegamy takie postaci jak Ed Harris czy John Hurt. Szkoda tylko, że nie potrafili oni wnieść czegokolwiek do tego obrazu.

Cóż mogę więcej dodać? Nie marnujcie czasu na ten film!

niedziela, 23 lutego 2014

Apokaliptyczna walka dobra ze złem w odsłonie Kinga

Bastion Kinga jest chyba jego najdłuższą powieścią i uznaną za najlepszą. Z tym pierwszym na pewno się zgodzę, natomiast jeżeli chodzi o drugą kwestię, to nie byłabym taka pewna. Ci co Kinga znają, to wiedzą o czym będę pisać, Ci co jeszcze go nie poznali, to przekonają się, że tak to bywa w jego powieściach, że pierwsze 100-400 stron bywa po prostu nudne (w zależności od tego jak długa jest sama powieść). W przypadku Bastionu było podobnie. Pierwsza część książki była dla mnie naprawdę trudna do przebrnięcia, jednak podejrzewałam, iż warto, bowiem część druga powieści będzie o wiele lepsza i przyznam, że się nie pomyliłam.
Kiedy przeczyta się już kilka książek tego autora, to można się przekonać, że stosuje on pewien schemat w konstrukcji powieści, którego można doszukać się i tutaj.

Powieść zaczyna się od ucieczki pewnego żołnierza wraz z rodziną z bazy. Nieistotny żołnierzyk stał się początkiem końca w momencie, kiedy zetknął się z ludźmi. W ten sposób po świecie rozniosła się zaraza, która wybiła prawie całą ludzkość. Pierwsza część książki koncentruje się na tym, jak stary świat próbuje walczyć z zarazą, a rząd amerykański próbuje załagodzić kryzys. I na tle walącej się potęgi poznajemy kilka osób, które potem będą osnową całości.

Po pierwsze spotykamy Stu, który zetknął się z żołnierzem jako jeden z pierwszych, przez co został umiejscowiony w ośrodku do zwalczania chorób, gdzie próbowano się dowiedzieć dlaczego jest zdrowy. Potem poznajemy Larry'ego, piosenkarza, który stworzył coś na wzór hitu muzycznego. Jednak wszystkiego swoje tantiemy wydał na imprezę i został zmuszony do ucieczki do Nowego Jorku. Fran w momencie wybuchnięcia zarazy dowiedziała się, że zaszła w ciążę ze swoim chłopakiem, z którym wcale nie zamierzała spędzić całego życia.

Ludzie, którzy przeżyli zarazę zaczynają śnić. Mają albo dobre sny, albo koszmary, które są ze sobą dokładnie związane. Z jednej strony mamy Matkę Abigail, która przedstawia się jako ostoja pokoju i dobra, oraz Mrocznego Mężczyznę, który jest symbolem zła.
I zapewne w tym miejscu większość z nas pomyśli, że dalsza część książki powinna być właśnie o tym. O walce dobra ze złem w nowym świecie. Jednak nie! Tu się pomylimy. King bowiem nie koncentruje się na tej konfrontacji, tylko na grupowaniu sił, przygotowaniu do nowego życia, a gdzieś tam w tle cały czas jest cień nadchodzącego spotkania dwóch stron, dobrej i złej.

Która strona jest zła, a która dobra? Odpowiedź, która pozornie powinna być prosta, wcale taka prosta nie jest, o czym każdy może się przekonać w ostatnich rozdziałach. Kiedy jednak bohaterowie w końcu się spotykają akcja zaczyna nabierać tempa.
I tu muszę przyznać, że z jednej strony się rozczarowałam, bowiem nie tego się spodziewałam po zakończeniu. Nie dostajemy tu bowiem walki ze złem, walki Boga z Szatanem, tylko mamy dobro i zło, które się kształtuje i ludzie, którzy stają przed wyborem.

Co nam pokazuje  King? Przede wszystkim to, że po końcu świata nastąpi nowy, który będziemy budować i który tak naprawdę będzie zmierzał dokładnie do tego samego. Poprzez próbę odbudowy świata tworzy się kolejne społeczeństwo, które prawdopodobnie z czasem będzie zmierzać do kolejnej zagłady. Tak naprawdę, kiedy przyszło co do czego, to strona dobra wcale nie musiała walczyć ze złem. Bowiem nie o walkę tu chodziło.

Bastion pokazuje nam zagładę świata, a także jego odrodzenie, powolną drogę ludzi, którzy próbują się odnaleźć w zupełnie nowej rzeczywistości, oderwaniu od starego życia, a także wybór tego, jak będzie dalej wyglądał świat. Czy będzie budowany na fundamentalnych zasadach moralności czy może będzie budowany na jednostkowej i dyktatorskiej władzy? Czy ludzkość ponownie będzie zmierzać w stronę tych samych błędów czy może jednak będzie starała się ich wyrzec? Na te pytania, przyznaję całkiem trafnie odpowiada King. 


poniedziałek, 9 grudnia 2013

Pozbawiony tajemniczości "Człowiek Nietoperz"

Idąc za radą mojej siostry sięgnęłam po kryminał norweskiego autora Jo Nesbo Człowiek nietoperz. Czego się spodziewałam? Sama nie wiem. Zawsze mi się wydawało, że skandynawscy autorzy są trochę nieobliczalni. Poza tym ich powieści zazwyczaj miały w sobie coś z tamtejszego klimatu. Były na swój sposób chłodne, ale otwarte na czytelnika. Zapewne dlatego tak bardzo za nimi przepadam. 
Co zatem dostałam od tego autora? Na pewno nie chłodny i melancholijny klimat skandynawski, lecz gorący i nieprzewidywalny klimat australijski. Co było dla mnie na pewno zaskoczeniem. 
Człowiek nietoperz bez wątpienia jest niezłym kryminałem. Nie napiszę, że dobrym, bowiem mnie aż tak nie porwał. Jednak warto go przeczytać.
Jego główną zaletą jest uczucie niepewności, które towarzyszy nam od pierwszych stron. Główny bohater Harry Hole jest norweskim policjantem wysłanym do Sydney, aby zbadać zabójstwo młodej Norweżki, która tam mieszkała. Już od samego początku bohater jest zagubiony. Szybko się okazuje, że nie tylko w obcej kulturze, ale w całym swoim życiu. Dowiadujemy się, że jest alkoholikiem, nad którym wisi widmo jego choroby. Przez całą opowieść dręczy go ten demon i do samego końca nie jesteśmy pewni czy zdoła go pokonać. Bardzo szybko też zostaje pozbawiony jakiejkolwiek tajemniczości. Jego historia zostaje nam opowiedziana bez większych komplikacji. 
Odniosłam wrażenie, że autor pragnął przeciwstawić swojego bohatera postaciom, które zazwyczaj występują w tego typu powieściach. Tam często mamy do czynienia z błyskotliwym detektywem, który ma niezwykły dar obserwacji i rozwiązywania spraw. Często są oni owiani nutą tajemniczości, a czytelnik odkrywa jakąś jej część. Bywa też są doświadczeni przez życie, przez co zyskują na naszej sympatii. Tymczasem w tym wypadku wszystko jest na przekór. Harry nie tylko zostaje obdarty z całej tajemnicy, to na dodatek trudno jest mówić o jakichkolwiek przejściach, które doprowadziły go do takiego stanu. Żadnych powodów, przypuszczeń, po prostu w niego wpadł. Nie jest nawet błyskotliwym policjantem, tylko raczej ledwie przeciętnym. Na pewno nie jest bohaterem, który wzbudza sympatię. Za to jest bliski każdemu z nas, ze swoimi słabościami. Łatwo przyjdzie nam identyfikowanie się z nim, a także zaangażowanie się w jego problemy. Kibicujemy mu w jego walce z nałogiem. 
Sama intryga w powieści też nie jest najbardziej wciągająca. O wiele ciekawsze jest to, jak poznajemy razem z Harrym kulturę Australii. Powoli odkrywamy jej kolejne elementy, które bywają zaskakujące. Tak naprawdę szybko zapominamy o zabitej dziewczynie, bowiem nasza uwaga zostaje skierowana na półświatek Sydney. Coraz mniej interesuje nas kto ją zabił. Postać Inger prawie w ogóle nie funkcjonuje w powieści i mało co o niej się dowiadujemy. 
Za to poznajemy zawiłe historie drugoplanowych postaci, które pozornie mogą nie mieć znaczenia dla głównej intrygi. Autor wprowadza po kolei każdego bohatera i przedstawia nam jego historię. W pewnym momencie odniosłam wrażenie, że jest to bardziej książka o nich, a morderstwo było tylko pretekstem, aby wejść  w ten świat. 
Autor opisuje różne aspekty kultury australijskiej i to nie tylko w zderzeniu z kulturą norweską, ale także pokazuje, jak funkcjonuje tam kultura aborygenów oraz białych mieszkańców. I właśnie to stanowi główny atut tej powieści. Poprzez mity i legendy, które przedstawiają Harry'emu bohaterowie, powieść nabiera specyficznego smaku. Bardziej interesowały mnie właśnie te postacie, które były wprowadzane na łamy powieści, aniżeli rozwikłanie morderstwa. Tak naprawdę zakończenie do końca mnie nie interesowało. Po prostu je przyjęłam i zaakceptowałam. O wiele bardziej byłam ciekawa tego, jak zakończą się wątki naszych bohaterów, którzy o wiele bardziej zaskakiwali.
Warto jeszcze wspomnieć o wątku romansowym, który został wprowadzony do powieści. Mi się wydaje, że nie do końca był on potrzebny i trochę mnie drażnił. W pewnym momencie nawet trochę za bardzo dominował. Gdyby go nie było, to podejrzewam, że powieść wiele by nie straciła.
Reasumując, książkę polecam, aczkolwiek zaznaczam, aby nie spodziewać się po niej czegoś wielkiego. Jest to po prostu miła lektura dla rozluźnienia.