niedziela, 23 lutego 2014

Apokaliptyczna walka dobra ze złem w odsłonie Kinga

Bastion Kinga jest chyba jego najdłuższą powieścią i uznaną za najlepszą. Z tym pierwszym na pewno się zgodzę, natomiast jeżeli chodzi o drugą kwestię, to nie byłabym taka pewna. Ci co Kinga znają, to wiedzą o czym będę pisać, Ci co jeszcze go nie poznali, to przekonają się, że tak to bywa w jego powieściach, że pierwsze 100-400 stron bywa po prostu nudne (w zależności od tego jak długa jest sama powieść). W przypadku Bastionu było podobnie. Pierwsza część książki była dla mnie naprawdę trudna do przebrnięcia, jednak podejrzewałam, iż warto, bowiem część druga powieści będzie o wiele lepsza i przyznam, że się nie pomyliłam.
Kiedy przeczyta się już kilka książek tego autora, to można się przekonać, że stosuje on pewien schemat w konstrukcji powieści, którego można doszukać się i tutaj.

Powieść zaczyna się od ucieczki pewnego żołnierza wraz z rodziną z bazy. Nieistotny żołnierzyk stał się początkiem końca w momencie, kiedy zetknął się z ludźmi. W ten sposób po świecie rozniosła się zaraza, która wybiła prawie całą ludzkość. Pierwsza część książki koncentruje się na tym, jak stary świat próbuje walczyć z zarazą, a rząd amerykański próbuje załagodzić kryzys. I na tle walącej się potęgi poznajemy kilka osób, które potem będą osnową całości.

Po pierwsze spotykamy Stu, który zetknął się z żołnierzem jako jeden z pierwszych, przez co został umiejscowiony w ośrodku do zwalczania chorób, gdzie próbowano się dowiedzieć dlaczego jest zdrowy. Potem poznajemy Larry'ego, piosenkarza, który stworzył coś na wzór hitu muzycznego. Jednak wszystkiego swoje tantiemy wydał na imprezę i został zmuszony do ucieczki do Nowego Jorku. Fran w momencie wybuchnięcia zarazy dowiedziała się, że zaszła w ciążę ze swoim chłopakiem, z którym wcale nie zamierzała spędzić całego życia.

Ludzie, którzy przeżyli zarazę zaczynają śnić. Mają albo dobre sny, albo koszmary, które są ze sobą dokładnie związane. Z jednej strony mamy Matkę Abigail, która przedstawia się jako ostoja pokoju i dobra, oraz Mrocznego Mężczyznę, który jest symbolem zła.
I zapewne w tym miejscu większość z nas pomyśli, że dalsza część książki powinna być właśnie o tym. O walce dobra ze złem w nowym świecie. Jednak nie! Tu się pomylimy. King bowiem nie koncentruje się na tej konfrontacji, tylko na grupowaniu sił, przygotowaniu do nowego życia, a gdzieś tam w tle cały czas jest cień nadchodzącego spotkania dwóch stron, dobrej i złej.

Która strona jest zła, a która dobra? Odpowiedź, która pozornie powinna być prosta, wcale taka prosta nie jest, o czym każdy może się przekonać w ostatnich rozdziałach. Kiedy jednak bohaterowie w końcu się spotykają akcja zaczyna nabierać tempa.
I tu muszę przyznać, że z jednej strony się rozczarowałam, bowiem nie tego się spodziewałam po zakończeniu. Nie dostajemy tu bowiem walki ze złem, walki Boga z Szatanem, tylko mamy dobro i zło, które się kształtuje i ludzie, którzy stają przed wyborem.

Co nam pokazuje  King? Przede wszystkim to, że po końcu świata nastąpi nowy, który będziemy budować i który tak naprawdę będzie zmierzał dokładnie do tego samego. Poprzez próbę odbudowy świata tworzy się kolejne społeczeństwo, które prawdopodobnie z czasem będzie zmierzać do kolejnej zagłady. Tak naprawdę, kiedy przyszło co do czego, to strona dobra wcale nie musiała walczyć ze złem. Bowiem nie o walkę tu chodziło.

Bastion pokazuje nam zagładę świata, a także jego odrodzenie, powolną drogę ludzi, którzy próbują się odnaleźć w zupełnie nowej rzeczywistości, oderwaniu od starego życia, a także wybór tego, jak będzie dalej wyglądał świat. Czy będzie budowany na fundamentalnych zasadach moralności czy może będzie budowany na jednostkowej i dyktatorskiej władzy? Czy ludzkość ponownie będzie zmierzać w stronę tych samych błędów czy może jednak będzie starała się ich wyrzec? Na te pytania, przyznaję całkiem trafnie odpowiada King. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz