czwartek, 31 lipca 2014

Baśnie Barda Beedle'a

Czas nadrobić zaległości. Prawda jest też taka, że po prostu nie miałam weny, aby napisać cokolwiek. Ale w końcu nadszedł czas mobilizacji. Mam całą listę zaległości, które powinnam nadrobić. W końcu są wakacje, trzeba jakoś umysłowo pracować.

Zacznę więc od tego, co mnie ostatnio zachwyciło. Otóż moja siostra dała mi wspaniały prezent na urodziny. Otrzymałam unikatową książkę Baśnie Barda Beedle'a autorstwa J.K. Rowling. Dlaczego ta książka jest tak wyjątkowa? Zasadniczo powodów mogłabym wymienić kilka. Po pierwsze, dostałam ją na urodziny od siostry. A przyznam, że nic tak nie sprawia mi radości, jak dostanie nowej książki (zwłaszcza, że dostaję ich coraz mniej). Po drugie jej forma i wydanie są naprawdę bardzo interesujące i ciekawe. I na koniec warto wspomnieć o celu wydania tej małej książeczki.

Książeczka ta została napisana już po zakończeniu prac nad Harrym Potterem. Pierwotnie miała postać rękopisów samej Rowling, która ją nawet ilustrowała. Stworzyła siedem takich egzemplarzy, z czego sześć rozdała osobom, które miały istotny wpływ na jej proces twórczy w trakcie pisania Harry'ego, a siódmy wystawiła na aukcję. Dodam, że kwota uzyskana za ten manuskrypt pobiła kilka rekordów.

Firma, która wygrała aukcję wydała książkę, która trafiła do sprzedaży detalicznej. Dochód z manuskryptu był przeznaczony na rzecz działalności The Children Voice, fundacji, której współzałożycielką jest Rowling. Natomiast dochody ze sprzedaży detalicznej książeczki zostały przekazane dla Childrens High Level Group.

Kiedy otwierałam prezent i zobaczyłam tam to małe cudo, to moje serce zabiło mocniej. Obok niego była dodatkowa kartka wyjaśniająca, autorstwa mojej siostry. Otóż, kiedy zamawiała tę książkę, to zapłaciła za nią niemała kwotę. Sądziła, że to wydanie będzie znacznie większe (Baśnie naprawdę nie są dużych gabarytów). W pierwszej chwili pomyślała, że ktoś ją oszukał. Tymczasem okazało się, że w Polsce pierwsze jej wydanie wynosi zaledwie 45 tyś. egzemplarzy, co oczywiście przełożyło się na wysoką cenę książki.

Warto dodać, że pierwszy raz o tej książce mogliśmy przeczytać właśnie w siódmym tomie Harry'ego Pottera, gdzie jedna z baśni odegrała istotną rolę w całym cyklu powieści. Jak więc widzicie  jest to książka, który wywodzi się z świata Harry'ego, a nie naszego. Ona funkcjonuje w uniwersum czarodziejów, a nam została przekazana tylko za pomocą wyobraźni Rowling, za co powinniśmy być jej wdzięczni. Dzięki temu mamy szansę, chociaż na chwilę i może trochę naiwnie, wkroczyć do świata magii.

Już na okładce oznaczono, że jest to książką z kanonu czarodziejskich lektur. Ciekawa jest też kwestia tłumaczenia. Podano, że z run przełożył, nie kto inny, jak właśnie Hermiona Granger, natomiast z angielskiego przełożył Andrzej Polkowski (tłumacz Harry'ego).

Jeżeli chodzi o same baśnie, to nie one dominują w całej książce, bowiem są to tylko krótkie, proste opowiadania, które wpisują się w konwencję baśni. Swoją konstrukcją przypominają choćby dobrze znane, nam Mugolom, baśnie Braci Grimm. Na całość składa się pięć opowieści, z których każda ma dość prosty i oczywisty morał. Warto dodać, że są one zdobione rysunkami samej autorki. To co jest najciekawsze w tej książce, to jednak komentarz Albusa Dumbledore'a. Dzięki temu nie tylko młodzi czarodzieje, ale też Mugole, mogli po
znać głębsze znaczenie tych baśni.  To właśnie ten komentarz buduje wartość całej książki i nadaje jej smaczku. Mamy wrażenie, że na krótką chwilę przenosimy się naprawdę w świat czarodziejów.

wtorek, 27 maja 2014

Filmowo zmarnowany czas część pierwsza - Snowpiercer

Tak dawno tu nic nie pisałam, że metaforycznie ten blog okrył się grubą warstwą kurzu i pajęczynami. Jednak sobie o nim przypomniałam i właśnie go odkurzyłam. Mam dobre wytłumaczenie, dla którego nie pisałam tak długo! O

tóż cierpiałam na dekadencki brak czasu i wysoce zaawansowane mentalne lenistwo. Jednak postanowiłam się zrehabilitować przed samą sobą i postanowiłam w końcu coś napisać. W związku z tym, że niespecjalnie  miałam natchnienie do czytania książek, to napiszę o filmach, które oglądałam. A właściwie, na które straciłam czas. Po ich obejrzeniu czułam nie tyle niedosyt, co raczej załamanie. Czasami zastanawiam się, czy autorzy takich filmów je oglądają. Bo jeżeli tak, to co sobie mogą myśleć?!
źródło: collider.com

Pamiętam jak kiedyś napisałam opowiadanie. Kiedy powstawało ono w mojej głowie, to wydawało mi się genialne. Kiedy jednak go przeczytałam, to doszłam do wniosku, że nic się w nim nie trzymało kupy. Dlatego je odrzuciłam. Dziwię się, że autorzy dwóch filmów, o których zamierzam napisać, nie zrobili podobnie.

Najpierw obejrzałam film w reżyserii Joon-ho Bong, Snowpiercer. Arka przyszłości, więc od niego zacznę.  Pominę tu postać reżysera, bowiem nie znam jego wcześniejszych, ani późniejszych filmów, więc nie mam żadnych podstaw do porównań. Skoncentruję się więc na samej Arce.

Treść filmu nie jest specjalnie skomplikowana. W roku 2031 świat przegrał walkę z globalnym ociepleniem (tak zaczyna się właśnie opis na filmweb.pl, przyznajcie, że wyobrażacie sobie od razu tropiki, ale nie! tu nas sam opis zaskoczy!) i... została wywołana epoka lodowcowa. Garstka ludzi (w porównaniu z całą populacją oczywiście) zdołała przeżyć dzięki niezwykłemu pociągowi, który jeździ nieprzerwanie wokół globu.

Tu należy dodać, że tego typu pomysł jest niezły. W dobie, kiedy powstaje naprawdę wiele produkcji postapokaliptycznych, to takie rozwiązanie wydało mi się nawet ciekawe, a nawet oryginalne. Ale... no właśnie pojawia się ALE, bowiem na tym kończy się oryginalność tego filmu. Całość akcji zaczyna się od podziału klasowego, jaki panuje w pociągu. Na samym początku składu znajduje się klasa pierwsza, gdzie żyją szczęśliwie ludzie zamożni, którzy kupili bilety na tę jazdę. A na końcu klasa ludzi na gapę, którzy żyją w naprawdę w opłakanych warunkach. W związku z tą jawną niesprawiedliwością postanowili ruszyć na przód pociągu i zdobyć upragnioną lokomotywę, która dawała władzę.

I tu tak naprawdę kończy się dobry pomysł. W tym filmie wszystkiego jest po prostu za dużo. Może reżyser pragnął przerysować ten obraz, może był to zabieg celowy. Niezależnie od tego wyszła z tego kiepska groteska, której ciężko przypisać jakiekolwiek znaczenie. Przerysowane postacie, które przez to tracą wyraz, przerysowana ostatnia scena, która nie przyniosła nic. Film, wraz z dalszą wędrówką przez wagony, traci swoje znaczenie i przesłanie. Autor sam go tego pozbawia, a widz, który to ogląda, z każdą chwilą zastanawia się coraz bardziej "o co w ogóle tu chodzi? Co reżyser chciał mi powiedzieć?"
źródło: hatak.pl

Bo ciężko jest powiedzieć, jak można interpretować ten film. Pominę motyw samozagłady człowieka w efekcie walki z naturą, bo to było piękne tło tego filmu. Podziały klasowe są złe, ale potrzebne? A może chodzi o równość i sprawiedliwość za okrucieństwo? Za każdym razem mam ochotę powiedzieć NIE!

Chciałabym móc powiedzieć, że aktorzy w pewnym stopniu ratowali ten obraz. Przyznaję,  Tilda Swinton jak zawsze była po prostu dobra. Aczkolwiek jej postać z każdą chwilą traciła coraz bardziej na swojej wyrazistości. Tak naprawdę to ona była tu jedynym jasnym punktem tego filmu. Bowiem Chris Evans, który jest odtwórcą głównej roli irytuje z każdą minutą tego filmu coraz bardziej. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że ktoś inny nadał by tej postaci właściwego dramatyzmu. Tymczasem efekt był w smutny sposób komiczny. Oprócz tego w tle dostrzegamy takie postaci jak Ed Harris czy John Hurt. Szkoda tylko, że nie potrafili oni wnieść czegokolwiek do tego obrazu.

Cóż mogę więcej dodać? Nie marnujcie czasu na ten film!

czwartek, 27 lutego 2014

Niedogoniony amerykański sen

Po obejrzeniu filmu American Hustle doszłam do dwóch wniosków: po pierwsze ten film tak naprawdę był pozbawiony negatywnej postaci, i po drugie: wszystkim bohaterom po prostu współczułam.

Był to drugi film Dawida O. Russella, który widziałam. Pierwszy, Poradnik pozytywnego myślenia, był naprawdę dobrym filmem, który zrobił na mnie pozytywne wrażenie (zwłaszcza, że po zwiastunie wcale nie byłam do niego przekonana). Przekonałam się jednak, że reżyser potrafił pięknie kreować niekonwencjonalne postaci. W przypadku American Hustle pokazał, że nie pomyliłam się w swoim odczuciu. Bowiem to właśnie wykreowane postaci stanowią główną zaletę tego filmu.

Akcja koncentruje się wokół pary oszustów, którzy działają raczej na małą skalę i naciągają ludzi na prowizje z pożyczek, które nigdy nie powstają. w końcu jednak wpadli na bardzo ambitnego agenta FBI, który poszedł z nimi na prostą ugodę: cztery aresztowania w zamian za wolność. Z czterech prostych aresztowań, które miały być oparte na prostym przekręcie, zrobiło się jedno duże aresztowanie lokalnego polityka i nie tylko, które mogło przynieść chwałę albo wielkie kłopoty.

Film opiera się na błyskotliwych dialogach i barwnych postaciach, a wszystko zostało wpisane w barwne lata 70. Główna para bohaterów: Irving Rosenfeld oraz Sydney Prosser są ludźmi, którzy pragną po prostu zostać kimś, a właściwie nie chcą być nikim. Dla kontrastu pokazano przykład ojca Irvinga, który żyjąc uczciwie, tak naprawdę niczego nie osiągnął. Dlatego dla naszych bohaterów jedyna droga, jaką widzieli niekoniecznie była do końca uczciwa. Kiedy jednak mieli zrobić coś naprawdę złego, to nagle odnaleźli w sobie kręgosłup moralny.

Agent FBI, który ich aresztował, a potem wykorzystywał ostatecznie stał się ofiarą swoich własnych wygórowanych ambicji. On także nie chciał zostać nikim, tylko pragnął spektakularnego sukcesu. Pragnął zaistnieć. Tak naprawdę jedyną ofiarą w tym filmie jest polityk, który został wplątany w aferę i po prostu zmanipulowany. Była to tak naprawdę jedyna postać, która była kimś, chciała coś zrobić dla innych, a nie dla siebie i właśnie przez to wszystko straciła. 

Dawid O. Russell pięknie pokazuje nam, że tak naprawdę idea amerykańskiego snu jest fikcją, która staje się marzeniem wielu ludzi, którzy stawiają ją na piedestale i tym samym stają się jej ofiarą. Bo nawet jeżeli uda Ci się ją w jakiś sposób osiągnąć, to zawsze znajdzie się ktoś, kto po prostu to wszystko zniszczy.

Co sprawia, że ten film jest wyjątkowy? Na pewno nie fabuła, bowiem przez pierwszą część filmu się trochę nudziłam (nie zniechęcajcie się, mimo to warto było!), a sama intryga jest dość przewidywalna. Jednak to, co sprawia, że ten film jest naprawdę dobry to wykreowane postaci i aktorzy, którzy nadali im życie. Irving jest kanciarzem, łysiejącym i z lekką nadwagą, który wcale nie jest tak pewny siebie, jakby sobie tego życzył. Tu kolejny raz Christian Bale udowadnia nam, że każda rola jest dla niego, bowiem ta lekko komediowa, a zarazem tragiczna postać jest w jego wykonaniu bardzo wyrazista, a także wiarygodna. Jego partnerka, a także kochanka grana przez Amy Adams jest równie ciekawą postacią. Niezwykle atrakcyjna (na pewno każdy zauważy jej sukienki z dekoltami po pępek), pewna siebie, okazuje się osobą kruchą i wstydzącą się swojego pochodzenia oraz prawdziwego ja.

Na pewno bardzo pozytywne wrażenie robi Bradley Cooper, który wykreował niezwykłą postać niezrównoważonego agenta FBI, który po prostu chciałby zostać doceniony zarówno w pracy, jak i w domu, jednak nikt w niego nie wierzy i nie daje szansy, aby się wykazać.

Miłym zaskoczeniem była dla mnie rola Jeremy'ego Rennera, który wcielił się w postać lokalnego polityka, który pragnął wprowadzić w życie swoją wizję miasta i jego naprawy, poprzez utworzenie kasyna. Jennifer Lawrence także pokazała, że jest świetną aktorką. Jej postać jest chyba jedną z najciekawszych w filmie. Gra nieszczęśliwą żonę Irvinga, która jest samotną alkoholiczką, ignorowaną przez męża. Co ciekawe, to właśnie ona mogła mieć największy wpływ na rozwój akcji, mimo tego że jest cały czas odsuwana na drugi plan.

Warto także zwrócić uwagę na motyw przyjaźni, jaki pojawia się w filmie, mimo tego że tak epizodyczny i tak naprawdę przykry. Nikt z bohaterów nie pragnie bliższej relacji z drugim człowiekiem, który byłby bezinteresowny. A mimo to, ten dar zostaje dany Irvingowi w sposób niespodziewany. Bohater w jego obliczu jest bezradny. 

Podsumowując, film Dawida O. Russella jest galerią niezwykłych postaci, które razem tworzą niezwykły film o niedoścignionych marzeniach i nieosiągalnym amerykańskim śnie. 



niedziela, 23 lutego 2014

Apokaliptyczna walka dobra ze złem w odsłonie Kinga

Bastion Kinga jest chyba jego najdłuższą powieścią i uznaną za najlepszą. Z tym pierwszym na pewno się zgodzę, natomiast jeżeli chodzi o drugą kwestię, to nie byłabym taka pewna. Ci co Kinga znają, to wiedzą o czym będę pisać, Ci co jeszcze go nie poznali, to przekonają się, że tak to bywa w jego powieściach, że pierwsze 100-400 stron bywa po prostu nudne (w zależności od tego jak długa jest sama powieść). W przypadku Bastionu było podobnie. Pierwsza część książki była dla mnie naprawdę trudna do przebrnięcia, jednak podejrzewałam, iż warto, bowiem część druga powieści będzie o wiele lepsza i przyznam, że się nie pomyliłam.
Kiedy przeczyta się już kilka książek tego autora, to można się przekonać, że stosuje on pewien schemat w konstrukcji powieści, którego można doszukać się i tutaj.

Powieść zaczyna się od ucieczki pewnego żołnierza wraz z rodziną z bazy. Nieistotny żołnierzyk stał się początkiem końca w momencie, kiedy zetknął się z ludźmi. W ten sposób po świecie rozniosła się zaraza, która wybiła prawie całą ludzkość. Pierwsza część książki koncentruje się na tym, jak stary świat próbuje walczyć z zarazą, a rząd amerykański próbuje załagodzić kryzys. I na tle walącej się potęgi poznajemy kilka osób, które potem będą osnową całości.

Po pierwsze spotykamy Stu, który zetknął się z żołnierzem jako jeden z pierwszych, przez co został umiejscowiony w ośrodku do zwalczania chorób, gdzie próbowano się dowiedzieć dlaczego jest zdrowy. Potem poznajemy Larry'ego, piosenkarza, który stworzył coś na wzór hitu muzycznego. Jednak wszystkiego swoje tantiemy wydał na imprezę i został zmuszony do ucieczki do Nowego Jorku. Fran w momencie wybuchnięcia zarazy dowiedziała się, że zaszła w ciążę ze swoim chłopakiem, z którym wcale nie zamierzała spędzić całego życia.

Ludzie, którzy przeżyli zarazę zaczynają śnić. Mają albo dobre sny, albo koszmary, które są ze sobą dokładnie związane. Z jednej strony mamy Matkę Abigail, która przedstawia się jako ostoja pokoju i dobra, oraz Mrocznego Mężczyznę, który jest symbolem zła.
I zapewne w tym miejscu większość z nas pomyśli, że dalsza część książki powinna być właśnie o tym. O walce dobra ze złem w nowym świecie. Jednak nie! Tu się pomylimy. King bowiem nie koncentruje się na tej konfrontacji, tylko na grupowaniu sił, przygotowaniu do nowego życia, a gdzieś tam w tle cały czas jest cień nadchodzącego spotkania dwóch stron, dobrej i złej.

Która strona jest zła, a która dobra? Odpowiedź, która pozornie powinna być prosta, wcale taka prosta nie jest, o czym każdy może się przekonać w ostatnich rozdziałach. Kiedy jednak bohaterowie w końcu się spotykają akcja zaczyna nabierać tempa.
I tu muszę przyznać, że z jednej strony się rozczarowałam, bowiem nie tego się spodziewałam po zakończeniu. Nie dostajemy tu bowiem walki ze złem, walki Boga z Szatanem, tylko mamy dobro i zło, które się kształtuje i ludzie, którzy stają przed wyborem.

Co nam pokazuje  King? Przede wszystkim to, że po końcu świata nastąpi nowy, który będziemy budować i który tak naprawdę będzie zmierzał dokładnie do tego samego. Poprzez próbę odbudowy świata tworzy się kolejne społeczeństwo, które prawdopodobnie z czasem będzie zmierzać do kolejnej zagłady. Tak naprawdę, kiedy przyszło co do czego, to strona dobra wcale nie musiała walczyć ze złem. Bowiem nie o walkę tu chodziło.

Bastion pokazuje nam zagładę świata, a także jego odrodzenie, powolną drogę ludzi, którzy próbują się odnaleźć w zupełnie nowej rzeczywistości, oderwaniu od starego życia, a także wybór tego, jak będzie dalej wyglądał świat. Czy będzie budowany na fundamentalnych zasadach moralności czy może będzie budowany na jednostkowej i dyktatorskiej władzy? Czy ludzkość ponownie będzie zmierzać w stronę tych samych błędów czy może jednak będzie starała się ich wyrzec? Na te pytania, przyznaję całkiem trafnie odpowiada King. 


poniedziałek, 27 stycznia 2014

Zawołała mnie kukułka

Długo przyszło mi czekać na nową powieść Rowling. Bez bicia potrafię się przyznać, że jestem wielką fanką serii o Harrym Potterze. Łezka mi się w oku zakręciła, kiedy doczytałam do końca siódmy tom. Wówczas coś się dla mnie skończyło. Kiedy dowiedziałam się, że Rowling pracuje nad nową powieścią to naprawdę się ucieszyłam. Harry Potter był dla mnie po prostu konstrukcyjnym mistrzostwem. Kiedy więc ukazał się Trafny wybór, to byłam prawie w niebo wzięta. Przeczytałam go bardzo szybko i byłam naprawdę zachwycona. Wszystko to, czego nie było w Harrym Potterze znalazło swoje miejsce właśnie tutaj. Uwierzyłam, że Rowling to nie tylko Harry.

Wieści o kolejnej powieści autorki bardzo mnie ucieszyły. Nie mogłam się po prostu doczekać. Co ciekawe powieść została wydana nie pod jej nazwiskiem, tylko pod pseudonimem Robert Galbraith. Może autorka zapragnęła odciąć się od Harry'ego, stworzyć coś zupełnie odmiennego, co nie będzie w ten sposób utożsamiane. Jeżeli taki był jej zamiar, to muszę przyznać, że się jej udało.

Wołanie kukułki jest kryminałem. I tu jako wielka fanka kryminałów, trochę się zawiodłam. Kto czytał, ten wie, że konstrukcja intrygi w Harry'm była naprawdę genialna i niespodziewana. Uznałam wówczas, że Rowling jest mistrzem zwrotów akcji. Bo nie da się temu zaprzeczyć, prawda?  Czy znajdziemy to tutaj? Ciężko powiedzieć. Dla jednych pewnie tak, inni się domyślą, co jest grane. Co nie zmienia, że w tej kwestii zdecydowanie czegoś mi brakowało w samej konstrukcji.

Wołanie kukułki zaczyna się samobójczą śmiercią (czy to prawda czy nie dowiecie się, jak przeczytacie) młodej modelki Luli Landry, która skoczyła z balkonu. Oczywiście nie wierzy w to jej przyrodni brat, który pragnie dowiedzieć się, co się wydarzyło naprawdę. Zgłasza się więc do prywatnego detektywa, który znał się kiedyś z jego bratem.

Cormoran Strike, o którym ma być cała seria powieści, jest byłym wojskowym, synem rockendrolowca na zakręcie życiowym. W misji stracił nogę i teraz próbuje zarabiać jako detektyw. No właśnie, próbuje, bowiem jakoś niespecjalnie mu się to chyba udawało. Do tego właśnie rozstał się z narzeczoną, stracił mieszkanie i sypiał w biurze.

Na pewno wszystkie postaci w powieści są właśnie jej atutem, bowiem sama intryga wydawała mi się momentami trochę naciągana. Rowling jest mistrzem w kreacji bohaterów, o czym mogliśmy się już przekonać wcześniej. I tu nie zawiodła mnie na tym polu. Postać bohatera jest bardzo oryginalna i nie ma nic wspólnego z amerykańskim wyobrażeniem bohatera. Cormoran jest bowiem nieatrakcyjny (jego wygląd na prawdę mógł zniechęcać), niespecjalnie błyskotliwy i do tego miał kompleksy. Na początku irytował nas i bynajmniej nie wzbudzał naszej sympatii.

Poznajemy także Robin, dziewczynę, która pracuje na zlecenia agencji tymczasowej. Otóż ta młoda dziewczyna, przez tydzień ma pełnić obowiązki sekretarki w jego biurze. Jest szczera, pełna entuzjazmu i także w ważnym momencie życiowym, bowiem właśnie się zaręczyła. Konstrukcja tej dwójki jest oparta na przeciwieństwach. Strike jest zamknięty w sobie, niespecjalnie dzieli się ze wszystkim ze swoją współpracownicą, a jego życie dosłownie legło w gruzach. Tymczasem Robin właśnie się zaręczyła, była atrakcyjna i miała szansę na karierę. Do tego chciała się dzielić każdą informacją ze swoim szefem i oczekiwała od niego mniej więcej tego samego. Szybko się przekonujemy, że dziewczyna nie wie czego oczekuje od życia, ale widzimy, że praca w agencji detektywistycznej wyraźnie sprawia jej przyjemność i po cichu chcemy, aby tam została.

Autor przybliżał nam każdego z bohaterów z zadziwiającą skrupulatnością. Nie są to jednowymiarowe postaci, które łatwo przyjdzie nam ocenić. Rowling przedstawia każdego nie tylko przez jego zachowanie, ale też z perspektywy innych bohaterów. Dzięki temu razem z naszym detektywem powoli poznajemy niezwykły świat brytyjskich celebrytów, wraz z jego wadami, stresami oraz presją. Co ciekawe, bohaterowie są nawet ważniejsi aniżeli same miejsca czy wydarzenia. Kiedy Strike pojawia się na miejscu zbrodni to autor skupia się bardziej na tym, co odczuwają razem z Robin, aniżeli na tym, co się tam działo.

I tu powiem, że śledztwo samo w sobie ciekawe nie jest. Powoli detektyw zadaje ciągle te same pytania, dostaje odpowiedzi i razem składamy to do kupy. W pewnym momencie zaczyna jednak ukrywać swoje spostrzeżenia i działania. Nie zdradza się ani przed Robin, ani przed nami. I właśnie wówczas cała akcja zaczyna nabierać tempa, bowiem wcześniej mogliśmy się nawet momentami nudzić.

Dlaczego polecam tę książkę? Co mi się w niej podobało? Codzienność i słabości. Właśnie na tym koncentruje się Rowling u swoich bohaterów. Wstyd, ból, cierpienie, ale nie takie uwznioślające, tylko takie, które prawdopodobnie każdy z nas już poznał. 

Podsumowując, mogę powiedzieć, że chyba spodziewałam się czegoś innego, ale nie zawiodłam się. Może i czytałam lepsze kryminały, ale o tym nie powiem, że był gorszy, tylko, że był inny, a to jest duża różnica. Może czegoś mi tu brakowało, może czegoś było za dużo, i może czuję pewien niedosyt, ale to wszystko powoduje, że z niecierpliwością czekam na kolejną część o wielkim detektywie.